Jesień to chyba moja ulubiona kulinarnie pora roku. Zwłaszcza złota polska jesień tuż po babim lecie, kiedy jest jeszcze ciepło, ale nie gorąco, wszystko kolorowe, a przede wszystkim można nacieszyć się bogactwem warzyw i owoców.
Korzystając z pobytu na wsi i dostępu do własnych, całkowicie ekologicznych, trochę ich skonsumowałam. Poza tym po raz pierwszy postanowiłam wypróbować owoce dziko rosnące na skraju lasu, do którego chodzę na spacery z psem. Po drodze zerwałam na łące trochę czeremchy i zajrzałam po plony do ogródka. Wreszcie coś więcej niż jeżyny czy dzika róża. Zbieractwo fajna sprawa: ruch na świeżym powietrzu, a zebrać można prawdziwe rarytasy. Poniżej znajdziecie zdjęcia dzikich i zdziczałych owoców dla porównania z ich uprawowymi odpowiednikami.
Różnica w wielkości, a co za tym idzie ilości fruktozy, widoczna gołym okiem. Mam podejrzenie, że może być odwrotnie proporcjonalna do zawartości witamin, minerałów i różnych substancji czynnych (w końcu dzikie, niepryskane owoce muszą jakoś przetrwać o własnych siłach). Do lasu musiałam trochę iść, owoce pozbierać i wrócić, a więc kosztowało mnie to więcej wysiłku niż zakupy w pierwszym lepszym sklepie czy na targu. Pierwszy owoc to tarnina, prawdopodobnie przodek naszej śliwki. Bardzo mała i kwaśna w porównaniu z jej udomowioną krewniaczką.
Gruszka z rosnącej na skraju lasu gruszy smakowała jak ta ze sklepu czy raczej targu, tyle, że prawie nie było co ugryźć. Była mniej słodka i bardziej sucha.
Jabłko ze skraju lasu najbardziej przypominało swój ogrodowy odpowiednik, różniąc się zaledwie wielkością.
Dzikie jeżyny jeszcze się nie zaczęły, a mirabelki już prawie przejrzały. Do mirabelek mam pewien sentyment z dzieciństwa, bo rosły przy starym domu babci, wraz z czarnym bzem i chyba nawłocią.
Za to w tym roku zidentyfikowałam owoce, których jest całe zatrzęsienie na naszej byłej łące i okolicznych ugorach. Oto czeremcha!
W smaku najpierw neutralna, trochę przypomina mi aronię, potem można wyczuć smak wiśni i wreszcie goryczkę. Zjadłam od razu pełną garść i mam się świetnie 😉 Na surowo, bo niestety w tym roku nie mam czasu na większe przetwory (a byłoby z czego robić dżemy, soki i nalewki: aronia – pierwszy raz od lat ją jadłam i nie jest dla mnie już kwaśna ani niedobra, winogron, brzoskwinie, jeżyny…). Szkoda, może w przyszłym sezonie się uda… Czeremcha jest chyba jeszcze bardziej ekspansywna niż nawłoć. A jeszcze kilkanaście lat temu zbierano z tego terenu siano… Nawłoć to roślina lecznicza, ale to, co widać na ugorach, to coraz częściej nie nasz rodzimy gatunek, ale ekspansywna nawłoć meksykańska (ma też silniejsze działanie jako zioło).
Dobrze, że winogron i aronia, w tym roku już mocno wyschnięta, są oddzielone od nich ogrodzeniem:
Na ugorach czy w lasach jest o wiele więcej gatunków, z których możemy kulinarnie czy zdrowotnie skorzystać. Ja nie rozpoznaję ich jeszcze za dużo: babka, mniszek, dziewanna, bylica, skrzyp, krwawnik, ale z czasem zamierzam poznać ich więcej. I nie zapominajmy o drzewach jak brzoza, sosna czy mój ulubieniec dąb:
Za tym dębem schowany jest mój dom. A pod dębem, to ja, zbieracz, a obok mnie, mój pies, łowca 😉 Ale nie dajcie się zwieść, łowca też lubi jeść owoce leśne 🙂
Podsumowując, fajnie być zbieraczem. W nagrodę na stole może znaleźć się taka półdzika „sałatka”:
Trzeba też pamiętać o paru elementarnych zasadach bezpiecznego zbieracza: wiedzieć, co się zbiera i gdzie, tj. nie zbierać blisko ruchliwych dróg, terenów opryskiwanych czy zaśmieconych. Starajmy się zbierać owoce znajdujące się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, żeby nie narażać się na infekcje pasożytnicze, a przed spożyciem dobrze myć owoce. Pamiętajmy też, żeby nie uszkodzić roślin i nie zbierać wszystkich owoców z danego terenu. Rośliny muszą się rozmnażać, a ptaki czymś żywić przez zimę.